JAK POWSTAŁY?
Nie ulega wątpliwości, że obecnie w Irlandii sesje są ważną częścią tradycji muzycznej, potężnym medium służącym jej przekazywaniu, zachowywaniu i upowszechnianiu. Współcześnie są one rzeczą tak oczywistą, że nawet w Irlandii zyskały miano tradycyjnych, jednakże te pubowe spotkania w ich dzisiejszej postaci to stosunkowo nowy „wynalazek”, który można przypisać irlandzkim emigrantom, osiadłym głównie w Anglii i USA. Wielu z nich pielęgnowało zwyczaj spotykania się po dniu pracy w pubach, które powstawały wszędzie tam, gdzie pojawiała jakaś większa irlandzka społeczność.
Pub był miejscem wyjątkowym, pełnił ważną rolę społeczną, nie sprowadzał się do roli przybytku, w którym serwowano alkohol. Był miejscem, w którym spędzało się całe wieczory, nierzadko noce, w którym można było spotkać starych znajomych, poznać nowo przybyłych, wypytać o wieści ze świata, poszukać rozwiązania swoich problemów, uczcić sukces, ważne wydarzenie, ubić interes, czy po prostu w miłym towarzystwie delektować się dobrym trunkiem i konwersacją, którą Irlandczycy doprowadzili do mistrzostwa.
Wśród milionów Irlandczyków na emigracji znalazło się wielu tradycyjnych muzyków, osób, których nazwiska do dziś wymawiane są z największym szacunkiem: Michael Coleman, James Morrison, Paddy Killoran, John McKenna, Tom Morrison. To tylko niektórzy muzycy, których emigracja paradoksalnie przyczyniła się do późniejszego odrodzenia muzyki tradycyjnej w samej Irlandii.
Tradycyjny muzyk pojawiający się w pubie był hołubiony, jako ktoś wyjątkowy. Nie tylko dostarczał rozrywki bywalcom, ale stanowił swoisty wehikuł czasu i przestrzeni, swoją grą przypominał Irlandię, do której wielu już nie wracało i nie miało szans wrócić. Dla wielu milionów Irlandczyków emigracja była jedynym sposobem na lepsze życie, często wręcz na przeżycie. Była rozwiązaniem nierzadko wymuszonym, podjętym z pełną świadomością, że kupuje się bilet w jedną stronę.
Pub przypominał te lepsze chwile w domu. Ktoś zagrał, zaśpiewał, opowiedział historię, ktoś inny zatańczył. Na emigracji przybytek ten jeszcze bardziej wzmocnił swoją pozycję i funkcję swoistego domu kultury, obiektu nie mniej ważnego niż kościół.
Tradycyjni muzycy pojawiający się w pubach dali początek spotkaniom, znanym dzisiaj jako sesje tradycyjnej muzyki irlandzkiej. W starym kraju, w tym czasie, takiego zwyczaju nie było. Raz na jakiś czas organizowano spotkania podczas których grano, tańczono, śpiewano, opowiadano. Odbywały się one jednak nie w pubach, ale w domach, lub po prostu w plenerze, na rozdrożach. Zapraszano muzyków z okolicy, grana muzyka służyła głownie do tańca. Pubowe sesje to naturalna kontynuacja takich spotkań, tu jednak większy nacisk kładziony był na samą muzykę.
Początkowo grano tradycyjnie solo, ew. z rytmicznym akompaniamentem bodhranu. Najczęściej spotykanymi instrumentami były skrzypce, irlandzkie dudy (uilleann pipes) drewniany flet poprzeczny i whistle. W niektórych miejscach w USA sesje nadal zachowują stare reguły, muzycy grają solo, po kolei. Coraz częściej jednak, gdy muzyków przybywało, utwory wykonywano, w duetach, czy większych grupach grających unisono powszechnie znane utwory, lub ich wiązanki (sety). Potem zwyczaj spotykania się na sesjach przeniósł się i zadomowił w samej Irlandii. Z biegiem czasu do irlandzkiej tradycji zaczęły przenikać coraz to nowe instrumenty. Niektóre z nich, nawet bardzo odległe geograficznie, doczekały się swoich irlandzkich odmian, czego przykładem może być irlandzkie buzuki.
SESJE DZIŚ
Obecnie skład pojawiający się na sesjach jest dla gościa mało przewidywalny. Najczęściej grupa 2-3 lokalnych muzyków umawia się z właścicielem pubu na określony dzień i godzinę (zwykle „half nine” czyli 21.30, czasem wcześniej). Stanowią oni trzon, po naszemu „grupę trzymającą władzę”, domyślnie posiadającą przywilej prowadzenia sesji. W niektórych, szczególnie nastawionych na muzykę pubach natknąć się można nawet na 2, 3 sesje dziennie, każdą w innym podstawowym składzie. Najczęściej jednak odbywają się one w określonych dniach, w godzinach wieczornych.
Na sesjach prym wiodą instrumenty solowe. Współcześnie najczęściej spotkać można skrzypce, dudy, flet, whistle, melodeon (niewielki akordeon guzikowy zwany też box’em), banjo, koncertinę, akordeon. Rolę melodyczną pełnią obecnie również młodsze instrumenty strunowe takie jak irlandzkie buzuki, mandolina, mandola a nawet gitara. Akompaniujące instrumenty odpowiedzialne za tło harmoniczne takie jak buzuki i gitara to pewna nowość w muzyce irlandzkiej. Dawniej w królestwie irlandzkich strunowców niepodzielnie rządziła dostojna irlandzka harfa, ta jednak niezwykle rzadko widywana jest na sesjach. Z instrumentów typowo perkusyjnych spotkać można bodhran, rzadziej kości czy łyżki.
Dyskusja na temat co jest tradycyjne, co nie, czy taki, instrument czy inny, toczy się już od dawna, tradycjonaliści, czy wręcz fundamentaliści nieustannie ścierają się ze zwolennikami nowocześniejszych koncepcji. Nie sposób ich pogodzić, gdyż u podstaw sporu często leży nie samo granie, ale podejście do tradycji w ogóle, kontekst w jakim znaleźli się w danym miejscu. Z jednej strony muzycy wywodzący się z rodzin o ogromnych tradycjach muzycznych, od dziecka osłuchani z i grający tylko muzykę tradycyjną, wychowani w szacunku do gry dawnych mistrzów, z drugiej strony stosunkowo nowi adepci tej sztuki, ludzie wywodzący się z przeróżnych środowisk, krajów, skrajnie innych kultur i przestrzeni muzycznych, trafiający na muzykę irlandzką niejako wtórnie, zwykle poprzez jej bardziej nowoczesne, popularne formy, za wzór stawiający sobie bardziej współczesnych wykonawców. Podałem tutaj przykłady skrajne, oczywiście spotyka się wszelkie kombinacje pośrednie. Wielu muzyków wychowanych głęboko w tradycji coraz bardziej eksperymentuje z repertuarem, nowocześniejszym brzmieniem, jednocześnie młodsi adepci tej sztuki coraz gorliwiej zgłębiają najstarsze materiały, rzadkie nagrania, uczą się u żyjących jeszcze starych mistrzów.
Wracając jednak do tematu sesji, ogromny wzrost zainteresowania irlandzką muzyką tradycyjną spowodował, że na sesjach pojawia się coraz więcej muzyków. Stara, doświadczona gwardia, wśród nich wiele prawdziwych indywidualności, nieustannie styka się z nowymi muzykami. Niestety, jak to wszędzie, wraz ze wzrostem liczby ludzi na metr kwadratowy, nieuchronnie rośnie prawdopodobieństwo wystąpienia różnicy zdań. Sesje to twór z definicji obarczony ryzykiem konfliktu wynikającym z faktu, że przy jednym stole spotkają się w gruncie rzeczy obce osoby o skrajnie różnych poglądach, kontekstach, historii, podejściu, umiejętnościach, w różnym wieku, w lepszym czy gorszym humorze, po większej lub mniejszej dawce środków poprawiających samopoczucie. Wielu konfliktów da się uniknąć, jeżeli przestrzega paru zasad. I niestety, nie są to zasady bardzo liberalne.
SESSION ETIQUETTE
Przytoczę tu parę obserwacji, doświadczeń. Mam nadzieję, że się przydadzą komuś, kto wybiera się do Irlandii, aby tam uczestniczyć w tradycyjnych irlandzkich sesjach. Podkreślam raz jeszcze: nie chcę tu nikogo nauczać, pouczać, tylko podzielić się swoimi doświadczeniami. Coraz więcej osób zainteresowanych muzyką irlandzką wyjeżdża na Zieloną Wyspę na warsztaty muzyczne, festiwale czy do pracy. Liczę też bardzo na ich doświadczenia, obserwacje być może skrajnie różne od moich. W końcu nie na każdej sesji byłem i rozumów wszystkich nie pozjadałem.
Podyskutujmy, zbudujmy bazę wiedzy, przewodnik po irlandzkiej sesji. Zachęcać do udziału w nich chyba nikogo nie trzeba, to wspaniałe doświadczenie, ale przed pewnymi rzeczami warto chyba ostrzec, żeby na pewno takim pozostało. Dla osoby z podejściem zbyt hurra-liberalno-romantycznym sesja może okazać się prawdziwym polem minowym. Oto moje trzy grosze:
Sesyjna Demokracja – nie spotkałem się z czymś takim, za wyjątkiem sesji towarzyszących większemu wydarzeniu „szkoleniowemu” takiemu, jak warsztaty, kiedy to na tydzień zjeżdżają się do małych miejscowości ludzie z całego świata. Są to muzycy siłą rzeczy na różnych stopniach zaawansowania, jednak o równie wysokim poziomie zapału do grania, sprawdzenia swoich świeżo nabytych umiejętności „w boju”. Każdemu szkoda czasu na cokolwiek innego poza muzyką, więc rozbrzmiewa ona codziennie od południa do późnych godzin nocnych w każdym pubie, restauracji czy dosłownie na każdym rogu ulicy. Często w takich przypadkach w ogóle nie ma osób prowadzących sesję, lub też są nimi doświadczeni muzycy, lub nauczyciele z warsztatów którzy doskonale rozumieją potrzebę „wygrania się” na wszystkie strony i na ten czas sesyjną etykietę odsuwają na plan dalszy. Sami uczestnicy również instynktownie dobierają się poziomem, charakterem, wiekiem i w razie niedopasowania mają zawsze do wyboru kilka innych sesji w tym samym czasie.
Poza takimi warsztatowymi okolicznościami na większości sesji, w których miałem przyjemność uczestniczyć, panował ustrój bliższy patriarchatowi niż demokracji. „Grupa trzymająca władzę” była wyraźnie widoczna, po krótkiej obserwacji można było wyraźnie określić kto jest ewidentnym liderem tego wydarzenia. Są to najczęściej muzycy dorośli, na pierwszy rzut oka bardzo surowo wyglądający, zdający się nie zauważać zgromadzonych dookoła słuchaczy. Spójrzcie na zdjęcia i filmy z sesji – na pierwszy rzut oka straszne ponuraki. Ale to tylko pierwsze wrażenie, które na dobrych sesjach znika po chwili, a wszelkie inne niewygody rekompensuje rozbrzmiewająca muzyka.
NIE MUSISZ DOMYŚLNIE GRAĆ ZAWSZE I WSZĘDZIE
Czasami odnosi się wrażenie, że brzmienie jest tak dobre i pełne, że niczego mu nie brakuje. Wtedy najlepiej w ogóle nie wyciągać instrumentu. Czasami czuje się, że tempa są dla nas za szybkie, za wolne, lub atmosfera jakoś nie pozwala nam poczuć się swobodnie. Bywa i tak, jak to między ludźmi. Wtedy poszukajmy innej sesji, lub pozostańmy jako słuchacz. Słuchając można też się bardzo wiele nauczyć.
OK, SPRÓBUJMY DOŁĄCZYĆ
Jeżeli po krótkiej czy dłuższej obserwacji stwierdzimy, że to sesja w sam raz dla nas, możemy spróbować dołączyć. Nie należy wtedy bezceremonialnie zajmować miejsca pomiędzy muzykami, ale najpierw grzecznie zapytać wcześniej zidentyfikowaną osobę z „grupy trzymającej władzę” czy moglibyśmy dołączyć. Rzadko spotkamy się z bezpośrednią odpowiedzią odmowną, raczej z zaproszeniem i z pytaniem na czym gramy, skąd jesteśmy, potem w trakcie sesji zachętą do rozpoczęcia seta. Pamiętajmy, że jeżeli widzimy wolne miejsce podejrzanie blisko prowadzącego, to prawdopodobnie jest ono przeznaczone dla jakiegoś poważanego przez ogół muzyka, który dołączy lada chwila.
Zanim zaczniesz grać dostrój się do grupy, nawet jeżeli czujesz, że jest ona ewidentnie obok naszego ulubionego A=440Hz. Większość instrumentów ma taką możliwość, problem mogą mieć melodeoniści, akordeoniści, bo niewiele mogą w tym względzie zdziałać, ale uważny gospodarz sam zaproponuje dostrojenie się do tych instrumentów, jeżeli różnica będzie znaczna, pod warunkiem oczywiście, że wszyscy inni nie są już dostrojeni do innego melodeonisty, który przyszedł wcześniej i nadal gra.
Irish Session to nie Jam Session, bardziej znana nam z innych obszarów muzycznych. Ta ostatnia też ma swoje reguły, swoją etykietę, jednak fundamentalne zasady jam session wyraźnie kłócą się z ogólnie przyjętymi zasadami Irish Session. Zauważcie, że zasady te biorą się przede wszystkim ze zdrowego rozsądku, mają uzasadnienie i historyczne i praktyczne. Tak więc, na irlandzkiej sesji:
– nie improwizujmy. Nawet najlepsza jazzowa improwizacja raczej nie spotka się z ciepłym przyjęciem. Dobrze rozumiany tradycyjny styl pozostawia wykonawcy wystarczająco dużą swobodę i z niej należy korzystać. Prawdziwe, tradycyjne granie to właściwie nieustanne przetwarzanie podstawowego tematu, jednak w taki sposób, że nadal możemy zorientować się który kawałek jest aktualnie grany.
– grajmy tylko utwory które znamy i potrafimy grać. Dlaczego? Postawmy się w miejscu osoby, która zna i wyćwiczyła jakiś kawałek, a kiedy chce go zagrać jest zagłuszana przez dwie, trzy inne osoby, które w tym czasie ewidentnie „szukają swojej drogi” w bliższych lub dalszych okolicach tematu. W najlepszym wypadku osoby takie mogą usłyszeć od grających pytanie: „często tu przychodzisz ćwiczyć?” ale w większości z nich spotkają się z bardzo dosadnie wyrażoną dezaprobatą. Zasada ta dotyczy również akompaniujących. Nic bardziej mylnego niż „cokolwiek zagram, będzie pasować, bo to wszystko takie podobne”. Oczywiście, doświadczony backer, nawet jeżeli nie zna danej melodii, po jednym jej przebiegu w mig zorientuje się co i jak, ale to wymaga ćwiczeń, refleksu i przede wszystkim dobrego ucha, które pozwoli szybko dobrać odpowiedni akompaniament Moim zdaniem, dobry akompaniator to skarb, ale i funkcja nieco niedoceniana, wymagająca większych umiejętności niż się pozornie wydaje. Dlatego też w wielu miejscach nieznany gitarzysta dołączający do sesji spotka się początkowo z raczej podejrzliwymi spojrzeniami. Podobnie rzecz ma się z bodhranistami, ale o tym za chwilę.
Kolejna złota zasada: Dwóch akompaniatorów na raz to już o jednego za dużo. Jak już wspominałem, w muzyce irlandzkiej prym wiodą instrumenty solowe, harmoniczny podkład jest rzeczą nową, do której wielu nadal nie nabrało przekonania i nie przekonają ich na pewno argumenty ilościowe: „im więcej tym lepiej”. Osobiście bardzo lubię grać z akompaniamentem, bo dobry backer (akompaniator) swoimi pomysłami wzbogaca melodię, pozwala „ubrać” ją i przedstawić za każdym razem inaczej. Problem jednak w tym, że jest bardzo mało prawdopodobne, że dwóch gitarzystów, choćby nie wiem jak dobrych, wpadało na dokładnie te same pomysły w czasie rzeczywistym. Każdy gra swoje i po swojemu, co indywidualnie może brzmieć bardzo ciekawie, ale w zestawieniu tworzy nieprzyjemną kakofonię. Zamiast zgrabnego, przemyślanego akompaniamentu podkreślającego melodią dostajemy ścianę dźwięków zupełnie przykrywającą graną melodię. Jeżeli na dobrych sesjach spotkacie dwóch, czy trzech backerów (rzadkość), to prawdopodobnie zaobserwujecie, że zamieniają się oni kolejnością, dają sobie nawzajem pograć, pokazać swoje indywidualne podejście, umiejętności.
Dwa bodhrany na raz to też już o jeden za dużo z podobnych względów, jak w przypadku akompaniatorów. We wprawnych rękach instrument ten zabrzmi świetnie i jak żaden inny podkreśli puls, który jest samą esencją muzyki irlandzkiej. Granie z dobrym bodhranistą, który słucha melodii, potrafi na nią reagować i precyzyjnie wygrać wszystko, co sobie wymyślił to czysta przyjemność. Na dobrych sesjach rzadko widzi się kilku bodhranistów, a nawet jeżeli jest ich paru, mają w zwyczaju, podobnie jak akompaniatorzy, zamieniać się kolejnością, aby każdy mógł mieć swoje „pięć minut”. Bardzo uważajmy z nadużywaniem prostych i łatwo dostępnych instrumentów perkusyjnych jakimi są łyżki (z kośćmi jest więcej zabawy). Na wielu działa to jak czerwona płachta na byka. Jeżeli zastukasz perfekcyjnie równo i ciekawie, raz na dziesięć utworów, to jeszcze pół biedy, ale jeżeli postanowisz ubarwić w ten sposób sesję od początku do końca, możesz skończyć jak w tym wierszyku: http://www.thesession.org/discussions/display/833/comments#comment12146 (gdzieś w połowie dyskusji ).
Jeżeli z jakiegoś powodu nie możesz znaleźć swojego miejsca na sesji, nie znasz granych utworów, nie możesz się dostroić, nie czujesz się na siłach, lub, co się też zdarza, wyraźnie odczuwasz, że nie jesteś tu jednak mile widziany, bo ten rudy na banjo patrzy na ciebie tak jak byś mu wymordował rodzinę, to nie ma sensu siedzieć i zajmować miejsca przy muzykach, na które na pewno czeka już dwóch następnych. Czasem przychodzi to z trudem, ale wypada odstąpić swoje miejsce muzykowi, który ewidentnie chciałby dołączyć, ale najzwyczajniej w świecie nie ma gdzie, albo na czym usiąść. Można też zamienić się z nim miejscami, jeżeli siedzi dużo dalej. Nie widziałem, żeby na sesjach ktoś z grających stał. Tak się przyjęło, z praktycznych względów, że wszyscy siedzą, więc siedziałem i ja, choć na flecie dużo lepiej gra mi się na stojąco.
Nie bierz na sesję instrumentów spoza kręgu muzyki irlandzkiej! Tu po raz kolejny można dyskutować które są tradycyjne, które mniej i wiadomo, że w gruncie rzeczy ważniejsze jest JAK grasz a nie na czym, ale wszystko w granicach zdrowego rozsądku. Wymienione przeze mnie powyżej są w miarę bezpieczne. Oczywiście, buzuki też kiedyś było traktowane jak skończone dziwadło, zupełnie nie pasujące do muzyki irlandzkiej (bo to przecież grecki instrument), było wręcz tępione, nie lubiane, ale z czasem zadomowiło się do tego stopnia, że doczekało się nawet swojej irlandzkiej odmiany. Kto wie jaki instrument dołączy do grona ITM za sto lat? Zostawmy to jednak naturalnej ewolucji i póki co, jako goście, nie wyskakujmy radośnie ze wszelkimi bębnami, jakie wynaleziono na Czarnym Lądzie, tablami, grzechotkami, cajonami, kazoo, dzwonkami chromatycznymi, rożkami angielskimi (wcale nie dlatego, że angielskie to „be”) didgeridoo, syntezatorami czy gitarami basowymi. Możecie być pewni, że w Irlandii na sesji szybko usłyszycie w czym leży problem. Jeżeli nie w sposób bezpośredni, wręcz brutalny, to może nieco zawoalowany. Możecie usłyszeć na przykład „Fajnie grasz, ale wydaje mi się, że lepiej poczujesz rytm, kiedy będziesz grał maszerując”, po czym uprzejmy gość otworzy ci drzwi wyjściowe. Innym razem ktoś okaże troskę mówiąc „czy nie wydaje Ci się, ze powinieneś spędzać więcej czasu z rodziną…?
Uważaj z piosenkami, szczególnie tymi zaangażowanymi politycznie, a jest takich wiele. Pieśni podczas sesji to w ogóle rzadkość, chyba, że jest to przypadek sesji ewidentnie na nie nastawionej (są takie, wtedy śpiew przeważa). Podczas zwykłych, tradycyjnych sesji też usłyszeć można parę pieśni, prawdziwe perełki, podczas których większość ludzi milknie i słucha z uwagą. Często są to utwory miłosne w języku irlandzkim, angielskim, lub żartobliwe historyjki zgrabnie ubrane w znane w melodie. Pieśni zaangażowane politycznie są na neutralnych politycznie sesjach bardzo ryzykowne i generalnie źle przyjmowane, podobnie źle jak wszelkie oklepane „biesiadne” standardy. Tak więc, nawet jeżeli uwielbiasz „Whiskey in the Jar” „Molly Malone” czy doprowadziłeś do perfekcji refren w „Fields of Athenry” lub ekspresję w „Foggy Dew”, z której w twoim wykonaniu wręcz kapie nienawiścią do Anglików, nie próbuj tego w pubie. Możesz spotkać się z wielkim niezrozumieniem, łagodnie mówiąc. Pewne pieśni (takie jak „Foggy Dew”) są dla niektórych drugim hymnem narodowym. Uszanuj to.
Znaj umiar i swoje „miejsce w szeregu”. Jeżeli jesteś gościem a nie gospodarzem uszanuj zwyczaje panujące na danej sesji w danym miejscu. Jeśli wejdziesz między wrony… itd.Jak więc krakać?:
– Nie forsuj na siłę swojego tempa, dostosuj się do tempa osoby, która rozpoczęła set. To nie zawody.- Graj równo. Nie ma nic ważniejszego w muzyce irlandzkiej niż równy, wyraźny puls.
– Jeżeli rozpoczynasz set, miej od razu drugi, nawet trzeci kawałek, do którego przejdziesz zaraz po pierwszym. Jeżeli takowego nie masz, możesz, zanim zaczniesz grać, poprosić innych muzyków o kontynuowanie seta według ich uznania. Jeżeli tego nie zrobisz będą oni pewni, że masz coś w zanadrzu i nie będą chcieli wchodzić ci w paradę. Tym sposobem set skończy się niespodziewanie po minucie ku zdziwieniu wszystkich wkoło. Zwykle gra się 2, 3 „kółka” pierwszego i tyleż samo drugiego i trzeciego, choć niektórzy muzycy lubią się delektować jednym nawet przez 5, 6 kółek, zanim przejdą do następnego. Posłuchaj chwilę zanim zaczniesz i dopasuj się do konwencji.
– Staraj się nie powtarzać kawałków. Naucz się wcześniej paru ogólnie znanych setów, które prawie zawsze pojawiają się na sesjach. Masz wtedy gwarantowane, że sobie pograsz 🙂
– Nie graj najgłośniej jak się tylko da. Staraj się raczej wtopić w ogólne brzmienie niż wybijać się ponad nie.- Nie popisuj się, staraj się raczej dobrze bawić. Bądź pewien, że nie oczarujesz wszystkich swoim, choćby niewiarygodnie wysokim, jak na nasze realia, poziomem. Nie w Irlandii. Niejeden raz byłem świadkiem jak niepozorny, piegowaty 10-latek, czy 80-letni starszy pan „zamietli” swoją grą wszystkich, którzy nie docenili ich w pierwszej chwili. Granie na sesjach to często, oprócz przyjemności, lekcja pokory. Szybko przekonamy się, że nazwiska, które znamy z nagrań to bardzo niewielki procent rewelacyjnych tradycyjnych muzyków mieszkających w Irlandii. Zarówno jednych i drugich możesz spotkać w najbardziej niepozornym pubie, kiedy się tego najmniej spodziewasz. Są darzeni powszechnym szacunkiem, ale nie rozpoznasz ich raczej po grupce wielbicieli, ciągnących za nimi ulicą. To zwykli ludzie, najczęściej bardzo skromni i przyjaźnie nastawieni, nie lubiący wielkiego rozgłosu. Nie ma sensu wypytywać ich o nazwiska, często posługują się tylko imionami, irlandzkim zwyczajem zdrabnianymi na wszelkie możliwe sposoby, czasem pseudonimami. Jimmy, Mick, Paddy, Billy Bob, Frankie z miasteczka jakiegoś tam, to najprawdopodobniej wszystko, czego się o nich dowiesz przy pierwszym spotkaniu.
– Jeżeli chcesz komuś okazać szacunek, niekoniecznie piej peany na jego cześć przy wszystkich co pięć minut przez całą sesję. To krępuje i na dłuższą metę denerwuje. Raczej postaw mu piwo, drinka czy co tam lubi. Na pewno to doceni.
– Nie próbuj akompaniować, jeżeli kawałek jest ewidentnie solowy (uwaga na slow airy i pieśni sean-nós)
– Nie rozmawiaj głośno przez całą długość pubu, bo akurat grają kawałek którego nie znasz i strasznie ci się nudzi.- Absolutnie nie nagrywaj nic i nie filmuj bez pytania. Przed zrobieniem zdjęcia też warto zawsze zapytać.
– Nie rozpoczynaj następnego kawałka w sekundę po tym jak się skończy poprzedni. Irlandczycy bardzo nie lubią się spieszyć, szanują swój czas, nie znoszą popędzania.
– Nie rozpoczynaj kawałka, którego dobrze jeszcze nie umiesz. Bądź pewien, że nerwy obniżą twoje możliwości o kolejne kilkadziesiąt procent, więc jeżeli nie czujesz się jeszcze swobodnie w jakimś utworze, możesz nie dać rady go nawet dokończyć. Tu przy okazji parę słów o zwyczaju, na który wielu ma wręcz alergię, zwanym „noodling” lub „snippeting”. Polega on na rozpoczynaniu kawałka, od początku czy od środka i urywaniu go po paru taktach. Nikt nie wie czy chcesz coś zacząć, czy może przyszedłeś poćwiczyć, czy specjalizujesz się tylko w początkach, środkach, czy jeszcze co innego. Jeżeli umiesz kawałek, tak „pół na pół” poczekaj aż zacznie go ktoś inny, kto potrafi pociągnąć go do końca i wtedy ewentualnie dołącz.
I chyba najważniejsze: Take it easy! There’s always another session.
—————————
fot. Przemysław Kokot