Mój romans z muzyką irlandzką zapoczątkowała seria przypadków. Kilkanaście lat temu wpadły mi w ręce dwa albumy grupy The Pogues.
Pierwszy trafił do domowej dyskografii w do dziś niewyjaśniony sposób, drugi niespodziewanie pojawił się w księgarni przy ulicy nieopodal. Mocne, punk-rockowe brzmienie, ochrypły wokal intrygowały, lecz moją uwagę bardziej przyciągnęły dźwięki, które wyraźnie odróżniały się od reszty – whistle, akordeon.
Dźwięki te szybko zawiodły mnie do pierwszych płyt Clannad, na których usłyszałem język, o którego istnieniu dotychczas nie miałem pojęcia – język irlandzki. Ze zdziwieniem odkryłem też istnienie polskich zespołów rozpoczynających swoją przygodę z irlandzką muzyką. Rok później pewien Irlandczyk, którego zupełnie przypadkowo spotkałem w Anglii, najwyraźniej dostrzegając obłęd kiełkujący w moich oczach, podarował mi dwupłytowy album Dublinersów. Mniej więcej w tym samym czasie z nieba spadła mi płyta De Danann przywieziona z Irlandii przez znajomego. Niesłabnący ciąg przypadków sprawił, że niedługo potem wpadłem w bibliotece na niepozorną książkę zatytułowaną „Dwadzieścia lat dorastania” Maurice’a O’Sullivana, po lekturze której nie było już dla mnie odwrotu.
Wciąż mozolnie przedzierając się przez gąszcz klasycznej edukacji muzycznej, doznałem nagłego olśnienia, odkryłem nowy świat. Muzyka De Danann jakby wyrwała mnie z letargu i swoją niesamowitą swobodą, energią, przypomniała ile radości można czerpać z grania. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że Bacha też można zagrać na sposób irlandzki, a i piosenka Beatlesów da się przerobić na irlandzkiego jiga.
Reele, jigi, do niedawna ląd nieznany, o którym w szkole muzycznej nie uczono, zaczęły wyznaczać kierunek, w którym podążam od tamtego czasu. Wkrótce dołączyłem do zespołu, kupiłem swojego pierwszego whistla i odtąd wszędzie zabierałem go ze sobą, bez różnicy czy do szkoły, czy na wakacje. Ćwiczyłem w każdej wolnej chwili.
Lato spędzaliśmy z rodziną w niewielkiej wiosce w kotlinie kłodzkiej. Górka za domem stała się moim pierwszym poligonem doświadczalnym, pierwszą sceną, na której siedząc w wysokiej trawie wygrywałem moje pierwsze reele dla krów pasących się wkoło, psów włóczących się po wsi, dla zdziwionych turystów i mieszkańców przechodzących drogą w dolinie poniżej. Ta górka okazała się podwójnie znacząca. Tam właśnie któregoś lata, kopiąc dołki pod słupki na ogrodzenie, zarobiłem na mój pierwszy bilet do Irlandii.
Rok później, na odległej o dwa tysiące kilometrów Inishmore, znów siedziałem na porośniętym trawą pagórku, rozprawiając z miejscowym rybakiem, zwabionym irlandzkimi dźwiękami, o tym, jak grana przeze mnie melodia różniła się od wersji znanej w okolicy.
Do Irlandii wybraliśmy się po raz pierwszy ponad dziesięć lat temu. Wtedy podróż w jedną stronę zajmowała dwie doby. Po nich następował miesiąc spania pod namiotem, marszu w deszczu, „łapania stopa” i grania na ulicach, aby zarobić na jedzenie. Na dzień wystarczał nam jeden funt irlandzki na głowę. Trasę naszej pielgrzymki wyznaczał przypadek przybierający postać złapanych „okazji”, a miejsce na nocleg wybierał zbliżający się wieczór. Zawsze jednak udawało się nam znaleźć w okolicy przyjazny pub, w którym nieuchronnie lądowaliśmy na muzycznej sesji. Intuicja podpowiadała nam, że rozwiązania problemu, czy jakiejkolwiek informacji należy poszukiwać właśnie w pubie. Nie myliliśmy się. Los zsyłał nam ludzi, którzy widząc nasz namiot rozbijany na podmokłych, kamienistych łąkach, zapraszali nas do swoich domów. Spędzaliśmy z nimi całe dnie, wzajemnie poznając swoje zwyczaje, dzieląc codzienne radości i problemy.
Gdybyśmy wtedy mieli głowę do pisania czegoś w rodzaju dziennika podróży, powstałaby pewnie piękna historia. Zabawna, niewiarygodna, miejscami przygnębiająca. Historia „listu polecającego” napisanego na pudełku po papierosach w pubie w Laragh, który zawiódł nas na drugą stronę wyspy, do Killorglin, w poszukiwaniu księdza, którego nigdy nie było nam dane spotkać. Historia znajomości z pewną parą z Cashel – naszymi gospodarzami, którym nigdy nie zapomnimy ich gościnności i poświęcenia, z jakim ratowali nas, gdy dopadły nas problemy zdrowotne. Historia funkcjonariusza Gardy, który miał w zwyczaju wskazywać ulicznym grajkom co lepsze miejsca do zarabiania. Historia człowieka, który właśnie dostał nowe życie i przekonywał nas, że swój samochód wygrał w karty. Historia wiersza napisanego dla mojej towarzyszki podróży (a potem i życia) znów na pudełku po papierosach, z proroczą dedykacją na noc poślubną. Opowieść o człowieku, który pewnego ranka wybrał się na trzy dni w góry, zostawiając nam swój dom w samym sercu przepięknego parku narodowego. Wreszcie historia o tym jak tradycyjna moralność na wyspach Aran sama sobie strzeliła gola, oraz instrukcja prowadzenia rozmowy z niesłyszącym traktorzystą.
Za każdym razem miesiąc mijał jak tydzień. Zaczynaliśmy tęsknić już na powrotnym promie z Dun Laoghaire, wspominając i jednocześnie planując kolejną wizytę.
Ubiegłego lata (2006) wybrałem się z moją drugą miłością – irlandzkim fletem poprzecznym – na warsztaty do małej miejscowości w hrabstwie Sligo. Ponad tydzień grania i słuchania muzyki od rana do nocy, wspaniałe wrażenia, mnóstwo nowych kontaktów. W międzyczasie niewiele snu, rzadkie przerwy na posiłki i zwiedzanie okolicy. W drodze powrotnej zatrzymałem się w Dublinie, gdzie cały dzień i dużą część nocy delektowałem się dobrym trunkiem i muzyką serwowaną przez najlepszych tradycyjnych muzyków w pubie Cobblestone przy Smithfield Market. Poznałem tam pewnego Irlandczyka wyraźnie zdziwionego faktem, że oto spotyka Polaka fascynującego się irlandzką kulturą, grającego irlandzką muzykę. Słuchał moich opowieści o Polsce, naszych realiach, zwyczajach, kuchni. Żałował, że moich rodaków, choć jest ich w Dublinie tak wielu, tak rzadko widuje w tutejszych pubach. Kiedy po raz kolejny nalegałem, aby dał mi się wreszcie zrewanżować za gościnę, podsunął mi pomysł napisania tego artykułu. Szczerze mówiąc nie byłem do tego przekonany, ale on wierzył, że moja opowieść może coś w tym względzie zmienić. Spełniam więc moją obietnicę. Twoje Zdrowie, Naoise!
Dziś Irlandia nie jest taka sama, jak dziesięć lat temu. Każdy już wie gdzie leży Polska, nikt już nie myli Polaków z Holendrami (Poland? Ah! I knew you’re from Holland!) ale ludzie, których spotykam niewiele się zmienili. Są równie serdeczni, przyjacielscy, pomocni i bardzo ciekawi swoich nowych sąsiadów.
Warto się lepiej poznać. Mamy wiele opowieści do wysłuchania, ale i równie dużo historii do opowiedzenia.
Artykuł ukazał się na łamach tygodnika „Polski Herald” (Dublin), w styczniu 2007 r.