Z radosnym niedowierzaniem odkryłem toczącą się ostatnio w Internecie dyskusję (rozpoczął ją Jarosław Lipszyc, dołączyła Gazeta Wyborcza i naTemat) na temat miejsca fletów prostych w systemie edukacji. Moje własne doświadczenia z tymi instrumentami są raczej neutralne – ani wzniosłe, ani też szczególnie traumatyczne, ale pomyślałem, że ku pokrzepieniu serc zaproponuję alternatywę, do której mam pełne przekonanie, zdobyte na przykładzie własnym i nie tylko.
Osiem lat temu, w pierwszej klasie szkoły podstawowej moja córka postanowiła zdobyć dodatkowe punkty z muzyki – trzeba było opowiedzieć o jakimś instrumencie innym niż szkolny i zagrać na nim. W domu mamy ich w sumie kilkadziesiąt, różnego typu, w różnych rozmiarach, słowem – duży wybór. Był jednak pewien problem – córka nigdy wcześniej na żadnym z nich nie grała. Dziecięca ciekawość oczywiście dużo wcześniej kazała jej kilka razy sprawdzić jaki to dźwięk wydobywa się z bębenka, fletu, akordeonu, mandoliny, gitary, buzuki, czy pokrywki od garnka (czasem flet posłużył za pałeczkę do perkusji), ale na tym się kończyło.
Był jeszcze jeden problem – siedmiolatka miała tydzień, dwa na nauczenie się melodii i zagranie jej przed całą klasą. Niewykonalne? Wybrała flażolet – prosty flecik, wykorzystywany m.in. w muzyce irlandzkiej, którą zajmuję się od dwudziestu kilku lat. Techniki zadęcia i potrzebnych dźwięków nauczyła się pierwszego dnia, potem pograliśmy sobie raz czy dwa wspólnie; dalej już ćwiczyła sama lub pod okiem żony, która też nigdy nie grała na żadnym instrumencie, jeśli nie liczyć jednego utworu, którego nauczyła się w taki sam sposób… właśnie na flażolecie.
Nie było tego ćwiczenia wiele. Nie było czasu. Tydzień później czerwono-złoty połyskujący flecik z naklejką z myszką bardzo się w szkole spodobał. Córka opowiedziała, zagrała swoje i zainkasowała szóstkę. Potem wszyscy chcieli spróbować.
Znam to zainteresowanie – widziałem je wielokrotnie na setkach dziecięcych buzi na koncertach, warsztatach, audycjach i zajęciach, w których często wykorzystuję te instrumenty. Najpierw uwaga, skupienie, a potem uśmiech, wreszcie śmiech, bo ten duży wygląda jak rura od odkurzacza, ten złoty tak błyszczy, chłopakom podoba się srebrny i czarny, a ten mały tak ćwierka, a na gumowym naprawdę można zawiązać supełek i każdy ma ile dziurek? Szeeść! W trakcie każdego utworu klaskanie, przytupywanie, a na końcu dzikie harce „bo pan pozwolił” i wychowawcy pląsający w najlepsze razem z dziećmi.
Dzieci są szczere i spontaniczne – jako muzyk i pedagog obserwuję je i ufam ich reakcjom. Łatwo jednak ulec dziecięcemu urokowi – przyjrzyjmy się więc flażoletom od praktycznej strony. Dlaczego od lat jestem ich gorącym zwolennikiem? Ponieważ:
Są proste w obsłudze (prostsze niż flet prosty). Mamy tu intuicyjny system sześciu dziurek angażujący symetrycznie po trzy silne, najbardziej ruchliwe palce każdej ręki i niewymagające szczególnej siły zadęcie – to wszystko umożliwia zagranie prostego utworu już podczas pierwszych lekcji i pozwala na szybką, praktyczną naukę muzyki bez uprzedniej podbudowy teoretycznej. Teorię, o której będziemy się uczyć później stosujemy i widzimy w działaniu od razu – podejście, którego brakowało mi, gdy sam uczyłem się muzyki w szkole podstawowej i być może brakuje większości dzieci, naturalnie bardziej skłonnych do empirycznych rozwiązań.
Są łatwo dostępne i niedrogie. Nie musimy daleko szukać, od lat dziewięćdziesiątych w sklepach muzycznych w Polsce dostępne są tanie, szkolne instrumenty, a gamy dopełniają bardziej dopracowane, droższe flażolety producentów zarówno krajowych, jak i zagranicznych
Są zróżnicowane. Do dyspozycji mamy rozmiary od najmniejszych, liczących zaledwie kilkanaście centymetrów, doskonale pasujących do małych dziecięcych dłoni, po największe, wygodniejsze dla dorosłych, plus wszystkie wersje pośrednie. W ten sposób otrzymujemy dodatkowo zróżnicowaną kolorystykę i skalę pozwalającą na aranżowanie utworów na duety, tercety, zespoły instrumentalne, czy nawet całe orkiestry flażoletowe.Flażolety budowane są z wielu różnych materiałów – najczęściej spotkamy metalowe, plastikowe, rzadziej drewniane, w swojej kolekcji mam również pełnoprawny, grający instrument wykonany z gumowego węża. Występują w wielu różnych, atrakcyjnych dla dzieci kolorach i są bardzo proste w utrzymaniu.
Dają ogromne możliwości. Flażolety są nie tylko instrumentami szkolnymi, czy przeznaczonymi do amatorskiego muzykowania. W rękach mistrzów np. z Irlandii stają się narzędziami wirtuozerskich popisów, wykorzystujących nie tylko podstawową, diatoniczną skalę instrumentu, ale pełną, chromatykę muzyki europejskiej. Ten sam prosty system oparty na sześciu dziurkach daje możliwość stosowania technik pochodzących np. z muzyki wschodniej, które wykraczają poza znane nam skale i podziały. Znajdziemy go zarówno w drewnianym flecie poprzecznym, obecnie popularnym w muzyce tzw. celtyckiej, jak i w bambusowym flecie bansuri – jednym z najstarszych instrumentów muzyki indyjskiej.Przy stosowaniu odpowiednich technik oddechowych flażolet pozwala nie tylko na granie melodii, ale również na wprowadzanie bardzo wyraźnych elementów rytmicznych, doskonale odczytywanych przez najmłodszych w zabawach muzyczno-ruchowych. Na prowadzonych przeze mnie zajęciach w żłobku na rytmy te reagowały dzieci już nawet kilkumiesięczne. I wreszcie, co moim zdaniem najbardziej istotne, to właśnie flażolet często pozwala wykonać pierwszy, najważniejszy krok – pokochać muzykowanie. Później nierzadko stanowi punkt wyjściowy do nauki gry na innych instrumentach, nie tylko dętych.
Są osadzone w rodzimej tradycji. Flażolet, choć obecnie najczęściej kojarzony z muzyką Wysp Brytyjskich pod nazwą tin whistle lub penny whistle, ma również bogate tradycje w innych krajach europejskich oraz na naszych ziemiach – w XVIII i XIX w. znany był tu jako flecik polski. O jego znaczeniu świadczą wzmianki zarówno w literaturze pięknej (Juliusz Słowacki), jak i w opracowaniach licznych muzyków, pedagogów i etnografów, takich jak Oskar Kolberg, czy Jan Tacina.
Doskonale sprawdzają się w edukacji najmłodszych w wielu krajach na świecie, nie tylko w Europie. Działający w Wielkopolsce od połowy lat dziewięćdziesiątych Ogólnopolski Ruch Flażoletowy (p. Fleciki Polskie i Tarabany) zapoczątkowany przez Wojciecha Wietrzyńskiego, pełnego pasji, charyzmatycznego nauczyciela, ogromnie zasłużył się w lokalnym odrodzeniu tego instrumentu i zaowocował powstaniem wielu zespołów, a nawet całych orkiestr flażoletowych, a także powiązanych wydawnictw i inicjatyw takich jak konferencje pedagogiczne, międzynarodowe warsztaty flażoletowe, czy Stowarzyszenie Na Rzecz Efektywnych Metod Umuzykalniania (EMU), skupiających kilkadziesiąt tysięcy uczestników w całym kraju. Przykład wychowanków tego ruchu, wspaniałych muzyków pokazuje, jak daleko może zaprowadzić kawałek blaszki z gwizdkiem i sześcioma otworami.
Nieraz spotykałem w Irlandii przedszkolaka grającego na poziomie, którego nie powstydziłby się dorosły muzyk. Nieraz słuchałem dzieci z podstawówki prezentujące poziom absolutnie niewiarygodny, zdobywające laury na corocznych konkursach w różnych kategoriach wiekowych. Widziałem też coś najważniejszego – radość ze wspólnego muzykowania, rówieśników podrywających się do tańca na placu przed szkołą kiedy flażolet wyciągany był z tornistra. Może Irlandia to kraj geniuszy i melomanów… a może coś jednak jest w tym niepozornym instrumencie, który powoduje, że na całym świecie wspólnie muzykują na nim dziadkowie, wnuki, rodzice, przyjaciele i nieznajomi.
————————–
fot. Przemysław Kokot